Nieoczekiwany sprzymierzeniec produktowca

W trak­cie swo­jej względ­nie krót­kiej podróży jako pro­duct owner wie­lo­krot­nie zasta­na­wia­łem się jaka jest następna umie­jęt­ność którą powi­nienem posiąść, jaki kawa­łek wie­dzy pozwoli mi wejść o kolejny szcze­bel w roz­woju. Wiele lek­tur, które mia­łem oka­zję przy­swoić mówi o potrze­bie bada­nia, testo­wa­nia, pętli cią­głych uspraw­nień i eksperymentów. W teo­rii to wszystko brzmi bar­dzo faj­nie i roz­wo­jowo, nato­miast z jakie­goś powodu czu­łem że bra­kuje jakie­goś ele­mentu ukła­danki.

Tra­dy­cyj­nie już chyba dla więk­szo­ści roz­wa­żań na temat samo­roz­woju – musiało minąć tro­chę czasu żebym zro­zumiał, że po raz kolejny pro­blem jak i jego roz­wią­za­nie leżą zupeł­nie gdzie indziej.

Pro­blem leżał nie w samym pro­ce­sie bada­nia potrzeb, czy wytwa­rza­nia pro­duktu, ale u pod­staw wielu pomy­słów. Mia­no­wi­cie zbyt wiele razy zakła­da­łem, że coś wiem. Bez względu na to czy dla­tego że w histo­rii miało miej­sce jakieś zda­rze­nie, czy też zaufa­łem czy­jejś opi­nii, eks­per­ty­zie. Teoria która pojawiła się w moejj głowie jest nie­stety taka, że nic nie wia­domo na pewno. Owszem, możemy mieć bagaż wie­dzy histo­rycz­nej, eks­perc­kiej, głosy klien­tów, badania itd., ale umówmy się – nawet setki wywia­dów z klien­tami nie zagwa­ran­tują że nowa funk­cja spodoba się tysiącom innych użyt­kow­ni­ków.

Nie wiem nic.

Czy też może bardziej precyzyjnie należało by napisać “Nie wiem nic na pewno”. To stwier­dze­nie brzmi może bar­dzo sta­now­czo i nega­tyw­nie, ale w moich roz­my­śla­niach jest to pewien zwrot myślowy przynoszący opty­mi­styczne per­spek­ty­wy.

Pierwszą przeszkodą i chyba jednym z trudniejszych do przejścia etapów dla aspirującego product ownera jest moim zdaniem zdanie sobie sprawy z tego że się nie wie cze­goś (rozu­miane jako 100% pew­no­ści że pewne działanie wywoła konkretny efekt). Nie jestem w sta­nie wska­zać kon­kret­nie, z czego wynika takie par­cie, ale sam przy­znaję się bez bicia że sam byłem prze­ko­nany przez długi czas że jeśli mana­ger coś powi­nien – to przede wszyst­kim wła­śnie wie­dzieć, znać wszystkie odpo­wie­dzi jak i pyta­nia. Najlepiej jeszcze zanim zostały zadane.

Nie­stety (albo i stety) budowa narzę­dzi czy pro­duk­tów uży­wa­nych przez ludzi odda­lo­nych o tysiące kilo­me­trów, z któ­rymi nie ma bez­po­śred­niego kon­taktu i któ­rzy nie mają czasu ani chęci aby prze­ka­zy­wa­ć skru­pu­lat­ny i regu­lar­ny feed­backu spro­wa­dza mocno na zie­mię. Nie jesteśmy w stanie tak precyzyjnie i skutecznie usłyszeć głosu klienta jak przy kontakcie osobistym. Dodatkowo cichym towa­rzy­szem akcep­ta­cji niewie­dzy jest w moim odczu­ciu także pokora. Postawa taka może pozwalić uzy­skać i zacho­wać odpo­wied­nią otwar­tość i czujność w zmiennym śro­do­wi­sku. A to z kolei przy tak dynamice rynku jaką obser­wu­jemy dzi­siaj jest moim skromnym zdaniem pod­stawą pozostania w grze na dłużej.

Kiedy już oswo­imy tą nie­przy­jemną myśl – „wiem, że nie wiem” para­dok­sal­nie otwie­rają się przed nami nowe motywacje i przez to nowe możliwości.

Po pierw­sze dużo wcze­śniej zapala nam się lampka braku wali­da­cji w sytu­acji kiedy wpa­damy na nowy rewe­la­cyjny pomysł. Histo­rycz­nie byłem dużo bar­dziej podatny na autosugestię, że wymy­śli­łem albo czuję to, czego klienci potrze­bują. Dla­tego też natu­ral­nym tokiem postę­po­wa­nia było budowanie roz­wią­za­nia, wypusz­cze­niu go do klientów i dopiero obser­wa­cja jak dobrze to nowinka zostaje zaadap­to­wana.

Nie muszę chyba doda­wać, że czę­ściej niż rza­dziej te obser­wa­cje były roz­cza­ro­wu­jące, tym bar­dziej że nakład pracy i czasu został już ponie­siony. Nato­miast mentalnie uzbrojony w pancerz niewie­dzy o wiele chęt­niej szu­kał­bym potwier­dze­nia na jak naj­wcze­śniej­szym eta­pie – za pomocą sta­tycz­nych obra­zów, ankiet czy innych narzę­dzi, które mogą przy­nieść jakie­kol­wiek potwier­dze­nie że moje myśle­nie spina się z potrze­bami klienta. Dzięki temu to, o czym mówią publi­ka­cje na temat wcze­snej wali­da­cji przestają być luksusem czy ekstrawagancją, ale stają się koniecznym działaniem aby móc uzasadnić dalsze nakłady na realizację projektu. W swojej konsekwencji czym prędzej ustalimy czy dany pomysł odpowiada na realne potrzeby klientów – tym prędzej jesteśmy w stanie zrezygnować z chybionego strzału, albo zwiększyć szanse sukcesu na dalszym etapie.

Wyobraź sobie prowadzenie samochodu z prędkością 140 km/h po autostradzie – czy większe szanse na bezpieczne dotarcie do celu podróży masz zerkając na drogę przed sobą co 10 sekund? Czy też może sprawdzając drogę przed sobą 30 razy na sekundę? Z tego samego powodu częsta i sprawna weryfikacja kierunku w którym zmierzamy jest cholernie ważna i przyjęcie tego niewygodnego w gruncie rzeczy założenia mocno może zmienić percepcję.

Dru­gim efektem płynącym akcep­ta­cji niewie­dzy jest to, że nawet jeżeli już mamy potwier­dze­nie dzia­ła­nia roz­wią­za­nia w małej skali to pamiętamy że nie wiemy i nadal czujemy potrzebę trzy­mania ręki na pul­sie – czy np. w więk­szej skali albo po upłynięciu czasu nic się nie zmieniło. Dla­tego w miarę ska­lo­wa­nia produktu czy projektu nie tylko roz­sze­rzamy grono odbior­ców, ale też musimy zadbać o to żeby­śmy byli w sta­nie odpo­wied­nio obser­wo­wać zja­wi­ska zacho­dzące na więk­szej gru­pie. Przy 10 klien­tach jesz­cze można sobie pozwo­lić na per­so­nalny kon­takt np. mailowy z każ­dym. Przy tysiącu klien­tów – nie ma takiej szansy.

Trzeci aspekt niewie­dzy objawi się przy chęci wpro­wa­dze­nia zmiany w dzia­ła­ją­cym już roz­wią­za­niu. Wszak opty­ma­li­za­cja pro­duktu jest co najmniej tak samo ważna jak wprowadzanie jego nowych ele­mentów. Przyj­mu­jąc nie­zna­jo­mość wyniku danej zmiany jeste­śmy wręcz zmu­szeni prze­pro­wa­dzić jakiś świa­domy eks­pe­ry­ment, który nam powie czy nowa kon­cep­cja jest lep­sza czy gor­sza i dla­czego. To z kolei nie­uch­ron­nie pcha nas w stronę testów A/B czy innych temu podob­nych meto­dyk. Ponow­nie – zaczy­namy testo­wać nie dla­tego że „A/B is the new black”, tylko dla­tego że zda­jemy sobie sprawę z potrzeby uzy­ska­nia wie­dzy.

Chciał­bym przy­to­czyć jesz­cze dwie istotne moim zda­niem, choć już nieco bar­dziej filo­zo­ficzne korzy­ści pły­nące z tego że powiemy sobie „jest ok żeby nie wie­dzieć wszyst­kiego” (ale pamiętamy, że za to powinniśmy wiedzieć jak się dowiedzieć). Po pierw­sze wtedy staje się koniecz­no­ścią, a nie fine­zją wyposażenie się w kon­kretny wachlarz metod testo­wa­nia pomy­słów na róż­nym pozio­mie i w róż­nej skali. Dla mnie jest to o tyle ważne, że sam paro­krot­nie pole­ga­jąc na tym że coś wiem, albo nie wiem odpusz­cza­łem poten­cjal­nie dobre pomy­sły. Odpusz­cza­łem przez to, że w moim przy­bor­niku narzędzi pro­duk­to­wych nie było dosta­tecz­nych możliwości aby te pomysły sprawdzić.

Ostatni ele­ment, ale za to w moim odczu­ciu sza­le­nie istotny jest taki, że nie­wie­dza zmu­sza nas do szu­ka­nia prawdy „na zewnątrz” orga­ni­za­cji. Nie zro­zum mnie źle – nie jestem abso­lut­nie prze­ciw­ni­kiem budo­wa­nia i korzy­sta­nia z wie­dzy eks­perc­kiej wewnątrz firmy w spra­wach rynku, klien­tów, biznesu itd., ale uwa­żam że pułapką jest pole­ga­nie tylko i wyłącz­nie na tych infor­ma­cjach. Co najm­niej kilka razy mia­łem oka­zję prze­żyć nie­miłe roz­cza­ro­wa­nie gdy coś, co w wewnętrznym gro­nie miało być abso­lut­nym hitem, a w prak­tyce prze­szło bez echa. Dla­tego też prawdy – cze­go­kol­wiek byśmy nie szu­kali – należy zawsze szu­kać w real­nym dzia­ła­niu pro­duktu i klien­tów, a nie w nas samych.

Na tym zakoń­czę wywód na temat mojego nowego „kum­pla” – mam nadzieję że ten arty­kuł pomoże także Tobie omi­nąć jakąś pułapkę wyni­ka­jącą ze zbyt­niego odsu­nię­cia się od badań, pomia­rów i może zmo­ty­wuje do roz­wi­nię­cia wachla­rza metod badaw­czych. Zapra­szam też oczy­wi­ście do dys­ku­sji w komen­ta­rzach, bar­dzo chęt­nie dowiem się jaka jest Twoja per­spek­tywa na to zagad­nie­nie.

Piona!

Link do oryginalnego posta na LinkedIn